Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

gdziem ja dał sobie radę. Takie tam burze, co gwałtem życia ludzkiego chcą; takie prace, co biorą i dnie i noce, takie choroby, co najtęższego walą jak dziecko. A świat tam pełen mądrych ludzi i bogatych kupców. A ot, nie wzięły mnie burze i choroby, nie zabiła praca, mądrzy ludzie mnie szanowali i obracałem miljonami bogatych kupców. Takim ja się stał!
Lice jego opromieniła duma i pewność siebie.
Stary ojciec zdziwione, rozjaśnione oczy wlepił weń i słuchał, jak baśni, jak dziwów. Jegoż to Wawer był, w tejże to chacie starej taki jasny pan się urodził i wychował?
— A przecie trafiłeś do domu! — rzekł.
— Trafiłem. Toć mi nie nowina podróżować. Trafiłem do Ameryki i do Indyj, choć tam gościńców niema ani kolei. Jakem sobie postanowił was odwiedzić, takem do Kowna przyjechał, a stamtąd poczta mnie wiozła. Kraju nie pamiętam, ale gdym nasz Piłkalnis zoczył, to mi się wszystko wydało, jak żywe, i jużem nie zmylił drogi do chaty.
— Tylkoś mowy prawie zapomniał.
— Nie dziw! Toć to taka tylko chłopska mowa. Śmiali się, gdym po swojemu bełkotał. Prędko się nauczyłem po niemiecku, a i po angielsku umiem. Wiadomo, że kapitan musi języki posiadać; bo mu trzeba i z ambasadorami gadać i z wysokimi urzędnikami obcować.
— A z kimże ty po swojemu rozmawiał?
— Ta z nikim! Raz w Ameryce zdarzyło się swego spotkać. Przyszedł na okręt i gazet pakę mi