Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Oczy więźnia, do ciemności tej już nawykłe, poznały go, nim się odezwał.
— Nie spodziewałem się ciebie już zobaczyć, Karewisie młody — rozległ się poważny głos Szwedasa.
— Jakże?... Skorom waszą wolę usłyszał, minuty nie zwlekałem.
— Myślałem, że ciebie już niema między swymi...
— Pojutrze odjeżdżam.
— A ja jutro odejdę. Ale ty młody i wrócić możesz, a ja stary — i już nie wrócę. Taka między nami różnica. I ty z dobrej woli odchodzisz, boś młody, a ja z musu, bom stary...
— Nie rozumiem was.
— Tak mówię. I jaskółka na naszej ziemi żyje, i zając i wół roboczy i kret. Ale jaskółka co jesieni odlata, a zając żerowiska zmienia i dziesiątki mil obleci. Wół zaś roboczy od brózdy ani na krok nie zejdzie, a kret, z ziemi wydobyty zamiera. Młody jako jaskółka, jest lotny, jako zając, lekkonogi — ino końcami skrzydeł, ino końcami stóp dotykają ziemi. A stary, jako wół roboczy, nad brózdą wiek zbył, jak kret, w ziemi się zakopał. Rozumiesz mnie teraz?
— Rozumiem.
Szwedas zbliżył się do niego.
Oczy Wawra wdrożyły się do ciemności i widział już wyraźnie postać starego szkaplerznika, chudą i kościstą. Zgięło ją i wyniszczyło więzienie, tylko oczy zostały te same żywe, bystre, o przejmującem, surowem wejrzeniu.
— Karewis... — rzekł po przerwie. — Mało mi chwil zostało do mówienia, a wiele rzeczy... Zali to