Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wyjrzała oknem, a pod chustkę ukrywszy zwitek nie wielki, skinęła głową kalece i wyszła.
Poskoczył za nią Wawer.
— Jakem o Szwedasie usłyszał, tom się o was przeraził okropnie. Uchowaj, Boże, na was co złego — mówił, towarzysząc jej wytrwale.
— To i co? — odparła z jakąś niebywałą u niej goryczą. — Mnie i tak życie niemiłe. A najgorszy strach i zgryzota, skoro mnie oszczędzą!
— Nic was nie rozumiem.
— Bo nie wiecie tego, co ja wiem i krew w was tak, jak moja z rozpaczy nie zamiera.
— Co wam takiego? Przecie wam Szwedas ojcem nie był, przecie nie przepadnie z nim wszystko. Osobliwa z was dziewczyna! Kochać wam i bawić się, a nie o spiskach rozmyślać.
— Do kochania i zabawy dosyć jest bezemnie. Nikomu ja niepotrzebna, bom ni wesoła, ni miła.
— Dalibyście pokój! Zgryzła was ta awantura. Ot, jeszcze wszystko się uspokoi. Będzie, jak było.
— Nie będzie już — westchnęła żałośnie.
— A mnie z pomocą macie. Co schować macie, oddajcie. Nie dam wam samej po nocy się błąkać. Teraz może śledzą a na mnie nikt posądzenia nie poweźmie, bom zwykł włóczyć się o wszelkiej porze.
Weszli do chaty Rozalki. Nie zapalając światła, zakrzątała się, on stał w progu.
— Chcecie znowu iść? — zawołał, gdy znowu stanęła przed nim.
— Pójdę.