Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wy się na ostrożności miejcie!
— Bóg ci zapłać za troskliwość! Mniejsza o nas. Szwedasa nikt nie zastąpi, a ten już zginął.
— Wykręci się.
— Już nie! Trzeci raz go biorą. Teraz już go więcej oczy nasze nie zobaczą. A my teraz, jak stado bez przewodnika, rozlecim się na cztery wiatry.
— Gadacie — wtrącił Wawer. — Nad jednym człowieku sprawa nie stoi.
— Prędzej na jednym, jak na tysiącu. Jeden wielki głaz pod węgłem dłużej budynek utrzyma, niż drobnych kamieni setki, choćby je na cement najtęższy kładł.
Głuche milczenie zapanowało po tych słowach. Marcinek je przerwał, wstając:
— Pójdę już — rzekł. — Ostańcie z Bogiem, a jakbym się spóźnił, do koni kogo na moje miejsce poślijcie.
— Daj ci, Boże, szczęśliwie — pożegnali.
Zatrzymał się w progu i do Rozalki zwrócił:
— Skrzypki moje z budy zabierzcie, jakby deszcz padał.
— Zabiorę, wracając do domu.
Chłopak zniknął a oni siedzieli jeszcze chwilę, bardzo smutni i zgnębieni.
— Masz co do schowania u siebie? — zagadnął Wawer Rufina.
— Rozalka zabrała już.
— Oddajcie mnie lepiej — zwrócił się do dziewczyny.
— Nie trzeba. Mnie to już nie pierwszyzna.