Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Podnieśli się wszyscy z ław i czekali rozkazu. Wstał i Szluguris swawolny, który z Magdalenką w kącie coś szeptał, wstała Barbara, karmiąca u pieca niemowlę.
Szwedas różaniec właśnie skończył i krzyżyk ucałowawszy, na szyi go powiesił. Wtedy się odezwał:
— Weźmiesz Jurgis moją furę i do Butkisa i do dworu ładunek odstawisz. Powiedz, żem zmordowany i jutro z rachunkiem przyjdę.
Parobczak skłonił się i wnet zniknął a stary na ławie pod obrazami usiadł, głowę podparł i tak siedział zamyślony.
Wnuczek mały, czterolatek, do kolan jego się przysunął i ocierał się o nie jak kociak mały, prosząc o pieszczotę, czy upominek. Szwedas ręce od twarzy odjął i pod nogi spojrzał. Twarz jego nie znająca co uśmiech, na małą chwilę zadrgała radością, i nieco się do dziecka pochylił ale wnet się powstrzymał i już znowu surowy, w zanadrze sięgnął, pierniczek złocony dobył i chłopczykowi podał.
— Barbaro — do synowej się zwrócił. — Zabierz małego.
Ale już dzieciak zalękniony srogiemi dziada oczami, umknął sam do matki i oddał jej łakocie, nie śmiąc pokosztować.
— A mnie tatuś nic ładnego nie przywiózł? — spytała Magdalenka z umizgiem.
— Nie — odparł krótko.
— Powieczerzacie, ojcze? — starszy syn wtrącił.
— Powieczerzam, jeśli co postnego macie.
— Zawsze dla was gotowe stoi, jako że nie