Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/153

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pomimo odwagi, ten trup szewca ze skręconym karkiem plątał mu myśli i towarzyszył jak zmora. Naturalnie zamordowano go. Ale kto?
Stanął w fosie, może w tem samem miejscu, gdzie Grejcziusa Bakutis znalazł. Wzdrygnął się mimowoli. Nie był to jednak człowiek, coby wpół drogi zawracał. Ruszył dalej, ciągle fosą, upatrując w gęstwinie pokrywającej stoki wzgórza ścieżki lub szczeliny.
Cisza była niczem niezakłócona. A wtem posłyszał Wawer gdzieś ponad sobą ludzkie głosy. Zatrzymał się i podniósłszy oczy, nasłuchiwał Rozmawiano na kopcu, wyraźnie osób kilka, niczem się nie hamując i rzecz dziwna, że jeden z głosów przypomniał mu Rozalkę.
— Tam do licha — pomyślał. — Do duchów trzeba iść przebojem — do ludzi podkopem. Spróbujemy zajrzeć tym nietoperzom w oczy.
Już teraz nie myślał o zamordowanym szewcu ani o baśniach, już nie chciał dać dowodu odwagi, ale był zajęty, zaciekawiony, żądny wytłumaczenia tajemnicy.
Przypadł do ziemi i bardzo powoli i ostrożnie począł się wdrapywać na stromą pochyłość, unikając poruszenia gałęzi, najmniejszego szmeru. Tak pełzł jak kot dziki do upatrzonej zwierzyny. Coraz wyraźniej dochodziła go rozmowa; a raczej jeden głos brzmiał, nieznany mu. Nareszcie dotarł do odwiecznego dębu, co już stał na samym brzegu. Wtedy ostrożnie z za pnia głowę wychylił i patrzał niezmiernie zdumiony.