Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— I my, bośmy owego karzełka może wnuki — Rufin z uśmiechem łagodnym potwierdził.
— Zapanujemy właśnie krukom na szubienicy, albo robakom w grobie — ponuro i szyderczo Krystof się odezwał.
— Wstydziłbyś się tak gadać — upomniała go Rozalka.
Spojrzał na nią, jak wilk.
— Ty to mi wstydem oczu nie wycieraj, głupia! — burknął.
— Ty to bardzo rozumny — zawołała Magdalenka.
— U ciebie mózgu nie kupowałem!
— Myślisz, żebym dała? Nie wiedziałbyś, co z nim zrobić!
— Jak pora przyjdzie, to pokażę!
— Wolelibyście się o buziaki targować, niż o rozum — zaśmiał się Wawer.
— A nie pozwolę, bom już wszystkie kupił — swawolnie Szluguris zaprzeczył.
Zaczęli się spierać, żartować, gonić po ogródku, reszta też rozruszała się i rozchmurzyła. Na murawie Rufin z Rozalką pozostał, bo Bakutis na uciechę młodzieży chwilę popatrzał i do chaty wrócił, gdzie wśród starszych kobiet siedziała wdowa młoda, do której na jesieni swaty słać myślał.
A wtem wrótka skrzypnęły i na podwórze wszedł gość rzadki, stary Szwedas. Człek to był drobnego wzrostu, ale żylasty, szerokich pleców i ramion potężnych, chudy przytem i żółty na twarzy. Ubierał się zawsze jednako, staroświecką modą, w sukmanę siną o stu fałdach, na piersi miał dużo szkaplerzy