Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wstyd wam i hańba!
— Niech sobie będzie! Nigdym w życiu do nikogo takiej ochoty nie czuł, jak do ciebie. Czego się boisz? Krzywdy ci nie robię, a wycałować muszę.
— Ja się was nie boję, ale nie cierpię. Puśćcie!
— Za co nie cierpisz?
— Boście podli! Nie dochowaliście nikomu wiary i nikczemność z sobą przynieśliście! Tak wami się brzydzę, jak gadem!
Ramię jego opadło i dłoń puściła jej ręce. Uwolniona, skoczyła do chaty i zamknęła się w niej. A on, jak oszołomiony i zawstydzony, chwilę stał, potem zawrócił do wsi, nie gwiżdżąc, jak zwykle. Sam nie wiedział, dlaczego wstyd mu się zrobiło i tym triumfem nad Rozalką nikomu się nie pochwalił.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

A Marcinek tymczasem do domu pobiegł. Tęskno mu było do swych koni, do skrzypek, do szałasu. Z wieczora jeszcze przed panem stanął i pokornie ręce ucałował, przepraszając. Pan zrazu krzyczał, karę zapowiadał, nareszcie jednak po ramieniu go poklepał i łaskawie uwolnił. O świcie już chłopak, wesoło z bata paląc, stadninę pognał na zwykłe pastwisko.
Szałas znalazł pusty. Chleb jego ktoś zabrał, słomę deszcz przemoczył, garnuszek przepadł, a skrzypki zamokłe pękły i grać nie chciały.
Strapiony chłopak do ptasząt swych w odwiedziny poszedł, ale gniazdko tylko puste zastał. Wy-