Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Obok chłopa stanął nagle ten, co spał przy ogniu, i zajrzał pytającemu w oczy.
— Są i księża, a jakże, jako polska gromada. Jest wielmoża, jasny i oświecony, Józef mu; i ciarach herbowy, ot ten, Tadeusz mu; ksiądz Piotr i Stanisław, coś tam sobie radzą pospólnie. A ten, pan Hugo, to nas leczył, lecz niedługo. Adam nam ognia pilnuje, widzisz, jako się krzyżakowi przygląda: zna ci go od Malborga i Niemna; a ja, tom szewc Jan. No, to i nikogo nie brak, jak się Bartoszem dopełni. A idziemy do Warszawy, bo tam doma jesteśmy, jeśli nie nati, to possessionati. Ksiądz Piotr w katedrze, ksiądz Stanisław i pan Adam na Krakowskiem, pan Hugo wedle Zygmunta, wielmoża Józef u Zjazdu, pan Tadeusz ma znajomka i imiennika profesora w oficynach Błękitnego Pałacu, a Bartosza do kamieniczki mej na Starem Mieście zaprowadzę. Pospólna nam wyznaczona robota.
— Przez kogo?
Szewc Jan się roześmiał.
— A przez tych! — palcem krzyżaka wskazał. — Bo gdyby tu nie przyszli, nasby nie wysłano całą gromadą do Warszawy, do roboty.
— Do jakiej roboty?
Bartosz rękę za pas wsunął i odparł hardo:
— My som rada narodowa.
— Co oni gadają? — warknął dragon.
Pieszy chciał mu odpowiedzieć, ale wtem szewc położył mu ciężką rękę na ramieniu.
— No, a ty kto? Na ciebie kolej.