Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Może, ale złego ziela, złej pamięci — już z korzeniem do cna nie wydrzesz! Coby nie robić, odbije! Co dziecku rzec, gdy o matkę spyta i jak go uczyć dobra, jak nie można na matkę odwołać!
— Wyhodujecie je po swojemu.
— Chyba tak sądzono. Tej wiosny chorzałam już i przyszła po mnie „ona“. Było to pod wieczór. Suwałam się po izbie — aż tu ktoś stuka do okna. Myślę: sołtys po podatki, albo na jutrzejszy szarwark do grobli zamawia. Widzę jeno palec, co w szybę kołace. Wyglądam: kosiarz stoi. Jeszcze nic nie „rozbieram“, a on kosę z pleców zdjął i zaczyna ostrzyć. Wtedy dumka mi przyszła słuszna, zaczęłam pacierz i czekam. Aż tu od strugi, nad którą te sieroty się bawiły, bieży chłopak, ot taki wyrostek i łap kosiarza za rękaw.
I słyszę jak powiada:
— Ty, wiedźmo, czyś zdurniała ze szczętem! A kto te sieroty pohoduje! Precz idź!
— Kosiarz się na chłopaka obejrzał — osełkę za pas zatknął, kosę na ramię założył i poszedł. Wtedy zobaczyłam, że to sprawiedliwie „ona“ była.
— A chłopak? — spytałam.
— Chłopak do dzieci pobiegł nad rzeczkę. Taki wsiowy chłopak był, ale nie tutejszy. Więcej go nie widziałam potem.
Zamyśliła się, zapatrzyła po swojemu w niebo i z cicha zakończyła: