Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/43

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A co to Stefan przeskrobał? Ale wyście, babo, bili, i mówili: „nie bij słabszego“, a on też słabszy — zaśmiałam się.
— Ja nie biję, a uczę. Niech zapamięta. A to takie małe, a już kijem szturga Łyskę w budzie. Zacznie od psa, potem będzie bić siostry, potem żonę, a wreszcie i matki nie uszanuje.
— Wnucząt wam nigdy nie ubywa, babo!
— A skądże! Najbiedniejsze to Romanowe sieroty.
— Jakto? Toć onegdaj widziałam Romana.
— Roman jest, ale Romanowej niema.
— Pomarła? Kiedy?
— Gorzej jakby pomarła — bo w dzicz poszła.
Zamilkła na chwilę. Czekałam.
— Już dwa lata jak poszła! — rzekła z cicha. A zaczęło się dawniej. Urodna była, wygadana, zęby zawsze na wierzchu, w rękawkach piasek. Byle grosz na te teraźniejsze stroje — co wieczór na „muzyki“. Żydowskie czupiradło ze siebie zrobiła, a wiadomo, te gałgany to na trzy dni, i już znowu nowe kupuj. Kupował Roman i kupował, aż wreszcie i nie stało! No to zaczęli inni kupować, i poić do tańca i nocami po zapłotkach wodzić. I ot na zły koniec przyszło — w dzicz — z jakimś włóczęgą cudzym poszła. Troje sierot ostało. Przyprowadził mi to nieboractwo Roman i hoduję.
Oczy jej poszły na łączkę za sadem, gdzie troje dzieci baraszkowało, pasąc stado gęsi.
— Może się opamięta i wróci!