Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dróżnik swoje robił; kamienie tłukł — wysady pilnował, starannie szabrem doły równał — tylko przy budzie nic nie sadził ni siał i jednakie miał na sobie łachmany. Gadano, że skąpy i pieniądze zbiera i chowa.
Nawet przemyślni parobcy kiedyś, gdy był daleko na linji, budę jego dokumentnie przetrzęśli, ale nie pożywili się, bo nawet odzieży i butów zapaśnych nie miał — więc zabrali tylko blaszane wiadro, brzytwę i lusterko. Gdy obejrzał rabunek i stratę, ani opowiadał o niej, ani meldował.
— Podobno okradli was? — spytał go znajomy chłop.
— U mnie niema już nic do wzięcia. Byli Stefan z Romanem, wiecie?
— Skądże! Uchowaj Boże! — bronił się chłop.
Dróżnik popatrzał na jego bolszewicką „papachę,“ uśmiechnął się.
— Powiedzcie im, że mój majątek przy sobie noszę. — I, założywszy okulary z siatki, dalej łupał kamienie.
Wiadomość poszła widocznie pod dobrym adresem, bo pewnego ciemnego wieczora, gdy ze wsi wracał, dwóch ludzi wyskoczyło z rowu i rzuciło się nań. Wtedy jednego pięścią odtrącił, a drugiego na ziemię powalił i zdławił, aż mu pod kolanem znieruchomiał, pierwszy ogłuszony ciosem broczył krwią.
Zwycięzca się wyprostował.
— Dobić! — zawarczała krew.