Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale tylko nogą powalonego kopnął i poszedł. Gdy mijał pagórek chwastów, stanął.
— Zabiłem! Czemu nie patrzysz? — zamruczał. Ale tylko wicher, targający zeschłe badyle, mu odpowiedział.
Zimą zaszły dwa wypadki: spalił się folwark w Kudrze i „stara pani z Kudry“ umarła. Osadnik gdzieś się ulotnił, zapewne starał o zapomogę. Chłopi gadali, że stara podpaliła, ale nie mogło to być, bo była tak słaba i bezsilna, że nie zdążyłaby uciec od pożaru, aż do szosy, gdzie ją nazajutrz znaleziono dogorywającą.
Dróżnik z wiosną wysadę zniszczoną dosadzał i przy tej robocie znalazł go młody, porządnie ubrany przechodzień, idący od stacji kolei do miasteczka. Spojrzał na pracującego i stanął.
— Czy pan nie Machniewicz? — zagadnął.
Dróżnik oczy podniósł i szukał w pamięci.
— Wicek Skrzach! — bąknął zdumiony.
— Gdzie się to kolegi nie znajdą. Dajże pyska!
I uścisnęli się po bratersku.
— Co ty tu robisz?
— Ano, dróżnikiem jestem.
— Inwalida?
— Jakoś daję rady.
— Łapa odmarznięta, płuca przestrzelone, dwóch palców brak, na oku skaza. Toś morowy chłop, żeś tam nie ostał. Jakeśmy w tym świńskim szpitalu leżeli — nie było nadziei życia.
— A tyś jak się wyrwał?