Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/224

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tu poczynamy, tu kończymy! — rzekł chłop.
I wzięli się wszyscy do roboty. Kobiety zbierały gruz w fartuchy, mężczyźni dźwigali cięższe rumowisko, zasapany ksiądz komenderował, a dziedzic stowarzyszył się z Jóźwikowskim i zrazu zcicha, a potem coraz głośniej dowodził:
— Niema co, szpetnie nas urządzili, ale co tu pomoże desperować. Czytało się o wojnach, ano przyszło i samemu po łbie dostać. Musicie się radować, panie Jóźwikowski: dworu niema, plebanji niema...
— Ano pewnie, ale w tem sprawiedliwości niema. Powinna była ostać wieś i moja osada, a tak, to dwóch żebraków mniej czy więcej — bajki!
— To myślicie na żebry iść?
— No, a co? Nie będę przecie z chłopami trupów obdzierał, albo końskie padło łupił. Te chamy zbogacieją z wojny.
— Zbogacieją i ci, co na żebry pójdą. Świat wielki i ludzie dla jęczącej niedoli czułe serca mają. Zbierzecie grosz, panie Jóźwikowski. Ja wam pierwszą ofiarę dam. Dziewczyniny wasze we dworze ostawcie. Dzieci niech nie żebrzą. No, naprężcie plecy, we dwóch dźwigniemy ten bel.
Wynieśli na cmentarz ułamek belki i odsapnęli chwilę. Dziedzic zapalił papierosa, Jóźwikowski patrzył na daleką łunę.
— Psie krwie, cholera! — warczał. — Pana też na glanc zniszczyli. Teraz panu żal, że pan parcelacji nie chciał dwa lata temu.