Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/223

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mi przyjedzie. Uchowaliśmy cztery szkapy z czterdziestu i furgon.
— Dziękuję, dziękuję. My musimy do rana, do jutrzni kościół wyprzątnąć. Wprawdzie Pan Jezus w stajni się urodził, ale Sakrament w stajni nie będzie gościł. Jak chcecie pomóc, to niech pan Staś taczki mi przywiezie i parę szpadli.
I zawrócił zamaszyście do kościoła, za nim wszyscy.
— Co się kanonikowi śni, — wołał dziedzic — toć tu na dziesięciu chłopów, na dwa dni roboty.
— Co się śni, to się śni, a ja tu gospodarz i do roboty staję. Kościelny przyniesie pochodnie i lampki, żeby trochę ćmę rozegnać. Idźcie ludzie, do biedy waszej, idźcie kobiety, do dzieci.
— Co ta po nocy zrobimy? Zresztą nic nie ostało. Bieda z nami! — bąknął jakiś chłop.
— Dziecka na dworze śpią! — stęknęła kobieta.
A Jóźwikowskiego jakby coś targnęło. Wziął do rąk jakiś kawał deski i począł śmiecie zsuwać na kupę.
— Staśku, duchem po taczki i szpadle! — rzekł dziedzic do syna. A potem odsapnął, stęknął, spojrzał wokoło. — Chrzcili nas tu, ślubami wiązali, co niedzielę kanonik sumienie roztrząsał, co rok najmniej Sakramentów udzielał. Ile to już lat, kanoniku?
— Będzie czterdzieści na Gromniczną, jakem tu zjechał.