Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/222

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mogli. Miejsca dla tych, co zostali, starczy. Od trzech godzin znosimy z chłopcami rannych. Żona z córkami opatruje i poi, bo trochę herbaty kobiety schowały. Posłyszałem dzwon, przybiegliśmy, myśląc, że ksiądz wzywa ratunku, a on jakby nic, nieszpory odprawa. Plebanja bez dachu, letnia altanka. Kościoła szkoda; takeśmy go wyrestaurowali w zeszłym roku. No, cóż robić. Jasiek, zabieraj dzieci, może po drodze jeszcze więcej po dołach kartoflanych odszukasz. My tu zostaniemy, trza się z księdzem rozmówić. O, chłopy się ściągają na dzwony. Rada zaraz będzie.
Dwugłos u ołtarza ścichł. Kanonik ukazał się w kapie i zawołał na cały kościół:
— A teraz chrześcijańską pierwszą posługę owym nieszczęsnym braciom oddamy. Zanieście ich do poświęconej ziemi, by spoczęli.
Po chwili szeptów i popychania orszak się złożył. Wzięli chłopy zabitych, ogarnęli ich w szynele, ponieśli. Kilka świec zamigotało, rozległ się żałobny śpiew, wysunął się pochód na cmentarz do świeżych dołów, zadzwoniły o żwir łopaty.
„Anioł Pański“ zaintonował kanonik i odpowiedziały wszystkie głosy, z wyjątkiem dziedzica, który mruczał w wąsy: — Klecha oszalał. W taki czas zabawia się w ceremonje.
Ale przecie skończono ostatnie modły, więc pociągnął księdza za kapę i rzekł: — Proszę kanonika z sobą do dworu i księdza wikarego też. Może jakie rzeczy z plebanji zabrać, to Staś z koń-