Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/220

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

słyszymy dzwon, tośmy wyleźli. O Jezu Jezusieczku, a to niema naszej Jawornicy.
— Niema — to trza, żeby znów była.
— A chłopy gdzie?
— Mojego z podwodą wzięli, już dni dziesięć.
— Mój kędyś krowy w las pognał. Pewnie go tam ubili!
— Cicho kobiety! Przestańcie dzwonić, na nieszpór czas.
Z mroku od rumowisk ściągało więcej ludu. Do kościoła weszła już spora gromadka. Gwarzyli mało, zcicha, stłumionym jękiem, szlochem, ale na progu umilkli wszyscy. Kościół służył za postój żołdactwa, aż ich stamtąd armaty wygnały. Na posadzce pełno było słomy, siana, końskiego gnoju, puszek od konserw, szkła z potłuczonych szyb, rumowiska murów, tynków, potrzaskanych ławek, ołtarzy — straszna ruina. Ołtarz główny ocalał. Paliła się przed nim lampa i widać było, że proboszcz, ile mógł, uprzątnął sam i oczyścił miejsce dla trzech trupów żołnierskich, leżących rzędem przy barjerze obsady.
— Żałobny będzie nieszpór — rzekł proboszcz. Wtedy z tłumu wyrwał się pomruk mściwy: — Miemce!
— Nie. Swoi! — odparł ksiądz. — Dysponowałem jednego na śmierć, — dwóch miało szkaplerze, nazwiska znalazłem przy nich. Swoi są!
Nikt nic nie rzekł. Ksiądz ruszył się do ołtarza, gromadka za nim. Ze dworu wciąż napływali inni, rozlegały się zgłuszone okrzyki zgrozy i żałości.