Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/219

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dzieci żywe, ale dom spalony, wiatrak zniszczony.
— Gdzież dzieci?
— My tu! — zapiszczał głosik — i dziewczyniny podeszły do księdza.
— No, to dzięki Matce Boskiej — odsapnął proboszcz i znowu za sznur ujął.
— Niechta ksiądz pozwoli. Ja to lepiej potrafię.
Gdyby w dzwonnicy nie było tak mroczno, ujrzałby pan Jóźwikowski na twarzy proboszcza uśmiech zlekka szyderczy; ale nie wyraził swych myśli, sznur oddał, odsapnął, odkaszlał, otarł czoło spocone i pochylił się do dzieci.
— Polękałyście się, skrzaty? No nic, przeszło, nie chlipcie, nie pociągajcie nosem. Chustczyny macie ciepłe, obuteście. A głodne?
— W jamie pod wiatrakiem tatuś chleba pochował i słonina jest i cukier! — zaczęła opowiadać starsza, a młodsza dodała: — Kura jedna jest, a Burka to zabili!
W drzwiach dzwonnicy ukazało się kilka postaci: dwie baby, trzech wyrostków.
— A na co to dzwonicie, Jacku?
— Na nieszpór — huknął ksiądz.
— Olaboga! sam dobrodziej! A powiadali wczoraj, że dobrodzieja uwiedli, rozstrzelali.
— Było tam coś niecoś, ale niema co gadać. Kto tam, bo w mroku nie dojrzę. Wawrzonowa?
— Ja i Józefowa Kołaczkowa i chłopaki od Karaska. W kartoflowych dołach siedzieliśwa, aż