Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



Mazurska płaszczyzna leżała w mroku jesiennego wieczoru. Na dalekim horyzoncie czerwieniała łuna pożaru i szedł stamtąd w ciężkiem, wilgotnem powietrzu, jakby jęk, jakby łkanie, jakby dyszenie gasnącego życia.
Tu bliżej było już cicho, spokojnie. Na wzgórku wiatrak stał, jak szyldwach, jedyne swe skrzydło, jak upiorną broń podnosząc ku niebu, tuż obok czerniały zgliszcza młynarskiej chałupy.
Opodal czarną plamą więzi drzew bezlistnych dwór się słał, bez światła, bez głosu i ruchu. Wieś ciągnęła się długą linją z obu stron drogi, ale nie wieś to już była, lecz rząd białych kominów, co wyglądały w mroku, jakby szereg chłopów w bieliźnie, skamieniałych ze zgrozy i bezradności wobec ostatecznej ruiny. Naprzeciw wiatraka, jak drugi szyldwach, stał kościół. Bez szyb w oknach, z potrzaskanym dachem, z wyrwami od pocisków w ścianach, uchował tylko cudem dzwonnicę. Sterczała też ku niebu, jak drzewce od sztandaru.
Na rozstaju za wiatrakiem ostała się też nienaruszona figura, rozpięcie Męki znacząc na chmurnem niebie. Mrok gęstniał, łuna gasła, jęk cichł w wilgotnem, nocnem powietrzu.