Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/218

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Dzień klęski kończył się — minął dzień ognia, krwi i przerażenia. W śmiertelnej pustce schodziła noc.
Żaden głos, żaden ruch, żaden blask nie okazywał, że tu zostało życie.
I oto przemówiła dzwonnica. Zachrobotało w niej, zastękało — i serce dzwonu ożyło, uderzyło w stary spiż. Najbliższy sąsiad, młynarz Jóźwikowski, wypełzł z kryjówki pod wiatrakiem, a za nim wysunęły się jego dwie córeczki, pięcio- i siedmioletnia. Młynarz się rozejrzał, nasłuchiwał, wreszcie ruszył ku kościołowi, warcząc przekleństwa. Dziewczynki dreptały za nim bez słowa, śmiertelnie wylękłe. Dzwon już nabrał tchu i rozmachu, spiż wołał coraz donośniej.
Młynarz wszedł w ciemną czeluść dzwonnicy i krzyknął: — Nie dzwonić! Niemcy za sygnał to wezmą i wrócą! Nie dzwonić! Oszaleliście dziadu! — Chwycił za czarną postać u sznura, ale wnet rękę cofnął.
— Proboszcz sam dzwoni!
— A sam — odparł zdyszany głos — kościelny z wikarym groby kopią. Dziś jest Matki Boskiej Bolesnej i niedziela. Nieszpór być musi. A jak Niemcy dzwon posłyszą i wrócą? To ja tu gospodarz. Pan w kościele nie bywa, to pana nie zaczepią.
— Mnie o siebie nie chodzi, bo nic mi nie zostało.
— Rany Boskie! — krzyknął ksiądz i sznur puścił. — Dzieci panu pobili!