Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się znalazł w swej izdebce, długo zasnąć nie mógł, ani pozbyć z pamięci zgaszonych oczu Niedobitowskiej.
Zbudziło go wreszcie dyskretne pukanie do drzwi i głos Wacka.
— Pora na ciąg, proszę pana.
Zerwał się, wypakował strzelbę i po chwili wyszli za dwór na łąki; po dłuższem brodzeniu zajęli obrane przez chłopaka stanowisko i znieruchomieli w oczekiwaniu.
W powietrzu wrzało od głosów różnych, i wreszcie Wacek szepnął:
— Krzyżówki!
Strzał padł i padły w wodę dwa ptaki.
Znowu cisza, znowu świst, kwakanie, znowu strzał, pluśnięcie. Aż ściemniało zupełnie i Wacek rzekł:
— Udało się — siedem sztuk. Zaraz je pozbieram. Świetną ma pan doktór dubeltówkę.
Odrobina życia i wesołości zagrała na twarzy chłopaka, a gdy wracali, opowiadał:
— Ja z Maniusią umiemy sidła stawiać. Nauczyłem się — w braku strzelby. Tej zimy złowiłem kunę w żelazo — i trzy lisy na trutki. Mogłem kupić okazyjnie fuzję u chłopa, ale ojciec nie pozwolił, bo, powiada: chłop ci sprzeda, a potem do policji doniesie, i doczekamy się rewizji. Dosyć i tak triumfu chłopskiego nad nami. Teraz myślę zrobić łuk. Przecie dzicy ludzie z tem polują. I cicha broń — to grunt.