Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co pani mówi! To być nie może!
Obejrzała się na kroki.
— Pojechał już? — spytała męża.
Skinął głową.
— Ciekawam, kto się zjawi jutro!
— Znajdzie się! — odparł filozoficznie Niedobitowski.
— Pójdę do kuchni i zwolnię Maniusię! — rzekła Niedobitowska, powstając.
Przyjaciele zostali. Poczęstował doktór cygarem gospodarza i ze współczuciem nań spojrzał.
— Nie miałem pojęcia, co się tu u was i z wami dzieje!
— Tak. Podobno w Warszawie są jakieś Towarzystwa Opieki nad Kresami, jacyś Przyjaciele Polesia itp. Podobno, że nawet bywają jakieś delegacje, odwiedziny, zjazdy — ale zwykle w starostwie, w mieście powiatowem. Bywają dla nich rauty, przyjęcia, uczty, mowy i widzą i słyszą to tylko, co im przedstawią urzędy. A naprawdę nikt w Warszawie nie wie, co się u nas dzieje i nas, Polaków tutejszych nikt nie zna. Kiedyś, gdy tu przyjdzie kataklizm — bardzo się zdziwią owi opiekunowie i przyjaciele. Wybory ostatnie mogły wstrząsnąć opinją i dać do myślenia tamtejszym wpływowym ludziom — ale myślą o czem innem widocznie — i nic się nie zmieniło. Aleś ty pewnie zmęczony podróżą? Możebyś się przespał?
Zgodził się doktór, czując, że go ogarnia jakieś bardziej moralne, niż fizyczne zmęczenie, ale gdy