Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pokazując panu zakątki boru, głębie, zalewy, opowiadając o zwierzynie.
Słońce zaczęło się chylić na wieczór, komary w dwójnasób dokuczać, ptaki leśne cichły, a natomiast błotne gotowały się do nocnego koncertu. Hasło dały fleciki kurek wodnych, bekasy zaczęły stroić swe instrumenty, dwa chóry żab próbowały zgodności głosów. Za chwilę kapelmistrz-derkacz rozpocznie grę i muzykę, za chwilę bąk stanie z basetlą do wtóru. Ciepło, nazbierane przez dzień, wyłaniało się teraz z wód kłębami gęstej, mlecznej pary, w której drzewa i gąszcze stały jak widma, szczyty ich złociło niknące słońce, a na czystem niebie do chmurki srebrnej podobny odznaczał się wąski księżyc.
Łódź się ślizgała bez szelestu i nikt się nie odzywał. Nareszcie pan westchnął z głębi piersi i rozkładając się wygodniej, cicho rzekł:
— Co za rozkosz! Tutaj tylko kochać i marzyć...
Obejrzał się na dziewczynę i dodał:
— Zaśpiewaj co, Kostusiu! Pewnie umiesz?
Potrząsnęła elową.
— Nie śpiewam nigdy, panie. Śpiewaków tu lepszych Bóg osadził. Słuchając ich, dusza śpiewa Bogu.
— Czy już wracamy?
— Jak pan każe. Połowę opłynęliśmy.
— Więc wracajmy. Jeść mi się chce, a tobie jeszcze bardziej po tej zupce z lebiody. Zmęczyłaś się?
— Nie, panie.
Słońce zapadło, ale nie noc to przecie była, ale