Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i poważnie. Myśl jakaś niejasna jeszcze była w jego wzroku, badanie, ciekawość, zdziwienie. Umilkł, tknięty nagle przypuszczeniem nadzwyczajnem. Człowiek ten nie słuchał widocznie ich poprzedniej rozmowy ani rozumiał nic. Absorbowało go dziecinne zajęcie.
— Sewer — ozwał się głos Kostusi — co ty robisz! Zamoczysz dywan pana. Zaraz mi wyrzuć wszystko i nie rób więcej. Nie rób, Sewer — powtórzyła.
Strażnik, swoje imię posłyszawszy, podniósł na nią oczy przestraszone, niepewne, jak ktoś, nagle przebudzony, ale nieco głuchy. Zaruszał ustami, ale nie wydał dźwięku i z biernem zwierzęcem posłuszeństwem spełnił żądanie. Pęk mięty plusnął w rzekę, zapachniał na pożegnanie i wplątał się między łozy. Sewer patrzał tam i tak pozostał nieruchomy, zgarbiony, z obwisłemi ramiony, jakby drzemał.
Pan Michał ciągle mu się przypatrywał, już teraz nie ciekawie, ale z natarczywością. Zagadka jakaś, tajemnica wychylała mu się z zachowania tych ludzi względem siebie. A kobieta tymczasem zwróciła łódź na jeden z tysiącznych zygzaków wodnych przerzynających Temrę i opowiadała, to lub owo wskazując.
— Tu, panie, wiosną tokowały cietrzewie, teraz już małe wodzą starki. Pozawczoraj spotkałam dwa stada, po piętnaście sztuk naliczyłam. Żerowały po wrzosach, a takie nietrwożne, żem ręką jednego pojmała. Może pan zechce przybić i polować?
— Nie, potem — odparł obojętnie.
Mijali przestrzeń płaską, łysinę wśród boru, po-