Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

słonięte do połowy, naprężone były, muskularne, zdrowe, pełne żywej krwi. Upał zabarwił szkarłatem jej cerę złotawą, trud rozchylał usta i nozdrza.
— Ile masz lat, Kostusiu? — spytał.
— Dwadzieścia.
— A wiesz, że ładna jesteś i możesz łatwo w głowie zawrócić. Cóż? Nie podziękujesz mi za komplement?
— Gdyby mi pan powiedział, żem dobra, tobym podziękowała. Że ładne — mówi codzień słońce kwiatom, ptakom, muszkom, wszystkiemu, co duszy nie na i co ginie każdej jesieni.
— Nim się duszę zobaczy, widzi się piękność. Jedno drugiego nie wyklucza. No, przyznaj się, że ci Sewer częściej mówi, żeś ładna, niż żeś dobra.
— Ale żebym duszy nie miała i jego dusza nie była moją, gdzieby on był, a gdzie ja! — szepnęła, zapominając się, że do pana mówi... sługa.
Ale on dawno o tem niepamiętał i z odcieniem zawiści spytał:
— Bardzo go kochasz?
— Jak życie ludzie szczęśliwi — odparła spokojnie.
Pan się powoli obrócił. Ciekawy był, jak teraz wygląda ten człowiek, który przecież musiał słyszeć słowa Kostusi.
Strażnik siedział, nad wodą pochylony, i ręką łowił pływające rośliny, uśmiechając się, gdy którą uchwycił, i wciągając zdobycz do łodzi. Zmęczony był i oblepiony drobniutką rzęsą. Dzika mięta, której stos miał pod nogami, roztaczała mocną woń.
Pan Michał zaczął mu się przypatrywać bacznie