Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Sewer! — powtórzyła ona — wypij, co ci pan daje i podziękuj.
Mówiła spokojnie, ale stanowczo. Strażnik wstał, wypił.
— Dziękuję panu — rzekł z wysiłkiem.
— Przecie się odezwał. Siadajże, Kostusiu. Nie lubię ceremonji.
Pies wcisnął się do izby i jakby czuł, że go wygnanie spotka, usiadł u nóg Kostusi, zdaleka tylko, nieśmiało węsząc rozkoszne zapachy pańskiej zakąski.
Pan spostrzegł, jak go gładziła zlekka, bojąc się, by nie poddał się pokusie łakomstwa.
— Skądże macie tego psa? Kapitalnie brzydki.
— Brzydki? — zdziwiła się, pochylając głowę. — Znalazła go nasza stara we dworze pod płotem, zimą. Ktoś wyrzucił ślepe jeszcze na mróz. Wyhodował się przy nas, razem jedząc i śpiąc. Bardzo ucieszny i zmyślny.
Wciąż gładząc tego towarzysza nędzy, pomyślała, że go jutro nie będzie już i bardzo nisko schyliła głowę, żeby pan, broń Boże, nie zobaczył, że na tę myśl oczy jej we łzach stanęły. Ale pan przecie spostrzegł i zrozumiał i pożałował swego wyroku.
— Nie godzi się go zatem tracić — rzekł. — Byle zwierzyny nie płoszył, może u was zostać.
— Dziękuję panu — zawołała i znowu do reki jego się schyliła, ale on się cofnął.
— Jeżeli już koniecznie chcesz mnie pocałować, to pozwalam tylko w twarz — półserjo, półżartem odparł.