Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W tej chwili ukazała się mamka i pokłoniła mu się do kolan.
— Stara wiedźma, przecież nie matka — pomyślał, a głośno rzekł: — Pić mi się chce. Macie pewnie mleko?
Mamka na to przypuszczenie skamieniała, otworzyła niezmiernie oczy i usta. Kostusia odparła z żalem:
— Nie mamy mleka, panie.
— Jakto, krowy nie trzymacie?
— Nie, panie.
— Cóż wy zatem jadacie, nie mając mięsa ani mleka?
— Nie głodniśmy, z łaski pańskiej. Wody świeżej panu uczerpię!
— Chyba z twoich rąk będzie mi smakowała.
Mamka patrzała coraz bardziej zdziwiona tą mową i zachowaniem się młodego. Tak dawno nie słyszała nic więcej od ludzi jak groźby i grubjaństwa.
Pan wypił wodę, zapalił cygaro i wcale się do boru nie kwapiąc, rozparł się na koszlawym stole i ścigał oczami Kostusię, krzątającą się po izbie.
— Nie chłopi wy? — zagadnął.
— Nie, panie, szlachta.
— I nie tutejsi? Jakże tu przywędrowaliście?
— Chleba szukając i spokoju.
— No, chleb ten nie bardzo tuczy, jak po was widzę, ale co spokój, to prawdziwy. W tej głuszy, by wytrzymać, trzeba być albo bardzo szczęśliwym, albo bardzo nieszczęśliwym. Cóż, piękna Kostusiu, was do których zaliczyć?
Nie zauważył, że do nędzarki, sługi swej naj-