Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ale, spodziewaj się! Każdy siebie ratuje! Toć pewno i dwór zajęło. A kraj to, kraj! Bez Boga chyba!
— Niema takiego pod słońcem. Bóg i nas widzi. Nie bójcie się. A pamiętacie ową noc na mogiłkach w kaplicy? Bliżej była zguba, a przecie wyszliśmy. Takci i teraz Bóg patrzy...
— Takaś ty święta, zazulo.
— Nie świętam, ale tak myślę, że im śmierć bliżej, tem i Boże poratowanie bliższe. Zobaczymy czy woda przybywa.
Stara nie śmiała dalej się skarżyć. Zajrzały w sień. Po wodzie pływały pęki kaliny, wrzeciona, drzazgi, deski z ław i stołu.
— Podmyje piec — szepnęła mamka.
— Zdaje się, nie więcej wody, jak było — zadecydowała Kostusia.
— Byle prędko spadła, nim nam chleba zabraknie.
Chleba rzeczywiście było niewiele. Jedli go oszczędnie, po kęsie. Najlepszą cześć miał Sewer i pies. Kobiety obchodziły się prawie samą wodą i okruchami, przesypiając głód.
Tak im minął dzień jeden i noc druga. Około drugiego południa zauważyła Kostusia, że woda w sieni spada. Odsłoniły się dwa szczeble drabiny, do wieczora ukazał się trzeci. Nadzieja wstąpiła w serca.
Tej nocy mało spały z niecierpliwości i ledwie świt zabielał, skoczyły do otworu pułapu. Wody było ledwie po ostatni szczebel drabiny.