Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A ot i Boże poratowanie! — zawołała Kostusia. — Nie mówiłam wam, nie mówiłam?
I uściskała starą.
Powódź tegoroczna była straszna. Nie pamiętali takiej ludzie tamtejsi i nie rachowali ci, co stawiali straż w Temrze. Zwykle woda dochodziła ledwie progu. We dworze pierwsza przypomniała biedaków samotnych staruszka pani i poleciła ich mężowi. Gdy trochę kra zbiegła, kazał pan najtęższym parobkom czółna dwa wziąć i posłał do straży. Czółno jedno, pełne zapasów, mieli tam do użytku strażnika zostawić, drugiem wrócić, upewniwszy się co do bezpieczeństwa tych opuszczonych.
Parobcy zastali już chatę wolną od wody. Kobiety zatykały szczeliny, poprawiały szkody; wiatr marcowy i ogień suszył wilgocią przesiąkłe ściany i podłogę. Kostusia ucieszyła się najwięcej ze słomy którą skrzętnie z łodzi wybrała. Posianie ich uniosła woda. Potem ludzie odjechali i tegoż wieczora ona rzekła do mamki:
— Już ja się położę. Złodzieje nie przyjdą, ekonom nie przyjedzie. Żebyście wiedzieli, jak mi się chce trochę spocząć!
I spoczęła na tej słomie dłużej niż chciała, całe dwa tygodnie, mało co czując i wiedząc i o nic się nie troszcząc. Nad siły bo brała tyle czasu. Musiała zapłacić. Doglądali ją kto mógł i umiał. Mamka karmiła gwałtem i gwoli poceniu okrywała wszystką odzieżą. Pies przychodził i lizał ją po twarzy, Sewer nie odstąpił, mało co jedząc i nic nie mówiąc, całemi dniami wpatrywał się w nią, siedząc naprzeciw. Za-