Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ależ prędzej. Pani zapewne w Kocku uczyła się owijać pakiety.
Porwała flakon, zgarnęła pieniądze i wyleciała na ulicę. Po chwili wróciła z towarzyszką i młodym człowiekiem, barczystym i opalonym — widocznie zdobyczą wiejską...
— Zostawiłam parasolkę — wołała od progu.
Stankarowa wskazała na ladę.
— Leży! — rzekła lakonicznie.
Młody człowiek przelotnie na nią spojrzał, pociągnęły go za sobą, ale ode drzwi jeszcze raz się obejrzał.
Ten wzrok zabolał kobietę, jak policzek. Skuliła się znowu w kąt, jak ranne zwierzę.
Gdy Barwiński wrócił z miasta, powiedział jej, że ją zmieni, by miała czas zjeść obiad, ale nie głodna była, i pozostała. Był temu rad, a że targ okazał się pomyślny, z lepszą myślą poszedł do mieszkania i zdał sprawę żonie.
— Widzisz, a jużeś desperował — odparła. — Zarębianka byle kogo nie zarekomenduje. Za kilka dni kobieta się wprawi i będziesz mógł do biura iść. To grunt, że uczciwa i porządna. No, i niedrogo!
Została tedy Stankarowa. Przez parę dni była oszołomiona, niezręczna, potem obeznała się ze sklepem, z cenami, z publicznością, i dawała sobie radę. Tylko twarzy swej nie umiała w uśmiech ustroić, ani udawać swobody i wesołości. Spełniała obowiązek bez ochoty,