Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/93

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w głębi duszy obmierzły jej był. Oczy jej były smutne i ponure, wyraz każdy z trudnością wydobywał się na usta, czuła się bezmiernie nieszczęśliwą.
Codzień wieczorem mały Staszek przybiegał po nią i wtedy na sekundę rozjaśniały się jej oczy.
— Wszystko dobrze w domu! — mówił na wstępie, a potem, eskortując ją, opowiadał zawsze jedno, jakby chciał matkę oszukać i wynaleźć sobie zajęcie.
Miał w niej powiernicę i polubili się wzajemnie. Doszło do tego, że wspólnie nad tą kwestją dodatkowego zarobku zaczęli rozmyślać i marzyć.
— Ja niby dla pani przyniosę te etykiety z litografji — szeptał tajemniczo — a potem niby tak sobie będę pani pomagał.
Zgodziła się, i zaraz tego dnia zasiedli we dwoje do machinalnej pracy rozcinania arkuszy etykiet od wódek.
Wieczory były dla Stankarowej najmilszą chwilą w dniu. Zasiadali wokoło stół jadalny, Zarębianka czytywała głośno — inni pracowali. Zapominała wtedy, że to jest w mieście, że to są obcy ludzie, że dola jest tak ciężka, a życie przed nią tak długie, marzyła o Ługach, budowała zamki na lodzie, czuła, że nabiera sił i ochoty do borykania się z losem. Małej swojej prawie nie widywała teraz; rano, gdy wychodziła do magazynu, dziecko jeszcze spało, ale całując ją na dobranoc, widziała, że nabiera rumieńców i zdrowia, a pani Natalja chwaliła, że dzień cały jest cicha i spokojna, i najmniej-