Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

To tylko mnie pociesza, że i jego los ukarze! Możesz odejść. Zapewne wiesz, gdzie on przemieszkuje. Oszczędź mi tedy trudu i napisz do niego, że się na wasze połączenie zgadzam — niech się stara o załatwienie prawnych formalności i jak najprędzej ślub. Widzieć się z nim nie życzę! Idź i niech się to raz skończy!
Wstał i wyszedł, nie spojrzawszy więcej na nią.
Nie mógł wytrzymać w domu, zwołał psy i wrócił do lasu, ale już go nie zajmował poręb — szedł bez celu i drogi, czując wielki ból, i zmęczenie, i starość, i smutek samotności.
Niespodziewanie na ścieżce spotkał Michała.
I ten się wlókł ociężale, ze zwieszoną głową, bezczynny, pomimo gorącej dla gospodarza pory.
Przywitali się, spojrzeli na siebie uważnie i zrozumieli bez słów.
— A ty czemuś mnie nie uwiadomił! — wybuchnął Łużycki. — Możeby jeszcze był czas na ratunek!
— Więc on ją bierze! I pan pozwala! Przecie ona na zatracenie pójdzie!
— Chce tego — jestem bezsilny. A ty — prawda, co paplała ta ciocia Kocia? — Kochasz ją także?
Michał gorzko się uśmiechnął.
— Gdym zrozumiał, co czuję — było za późno. Już on ją był opętał. Mniejsza o mnie, ale jej żal, żal. Nie jej żyć tak, jak on lubi i chce.
Spuścił głowę i szli milcząc obok siebie.
Po chwili Łużycki rzekł: