Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zatem mnie nie proś o przebaczenie. Uszczęśliw go, kochaj — i towarzysz i ubogacaj. Spełniam twe chęci — nie potrzebujesz przepraszać i prosić. Byłem twoim opiekunem i obowiązki do końca spełnię. Jutro jak ten przybędzie, to odpowiedź możesz mu dać pomyślną. Weźmie ciebie i twój posag — niech się cieszy triumfem. Tylko to sobie stawiam za warunek. Gdy za tobą i za nim zamkną się moje drzwi — już się dla was więcej nie otworzą.
— Tatku, litości. Dlaczego nas tatko odtrąca?
— Dlatego, żebym na sumieniu nie miał niedoli twojej. Gdybym ci zabraniał, nazwałabyś mnie katem, gdybym cię gwałtem zatrzymał tutaj, miałabyś się za ofiarę nieszczęsną mojej tyranji. Bądźże ofiarą, ale własnej woli, bądźże niewolnicą, ale jego fantazji i miłości. Kiedyś poznasz, kto z nas dwóch ciebie więcej kochał — ale teraz ślepa jesteś — a wtedy będzie zapóźno!
— Dlaczegóż tatko tak jego krzywdzi posądzeniem, a mnie odtrąca? Ja was obu kocham, z wamibym żyć chciała!
— Gdzie? Tutaj? On tu nie wytrzyma, jemu będzie trzeba wrażeń, ruchu i zmian. Tam — w tem dumnem mieście ja nie będę. Zresztą, co tu mówić — jam ci już niepotrzebny. Między nami wszystko skończone. Ja się z życia wycofuję — ty w nie wchodzisz! — To tylko dowód twego zaślepienia, kiedy myśleć możesz, że jabym jego widok zniósł.