Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kolegę Michasia przyjęto serdecznie i od dawnych czasów raz pierwszy zasnął pod gościnnym dachem przyjaciela bez troski o jutro i z ochotą do życia. Przez parę dni odpoczywał, był jakby upojony powietrzem, ciszą i urokiem wsi. Rozlokował w starej oranżerji swe teki i farby, nie mógł się napatrzeć i nacieszyć przyrodą — chodził jak we śnie.
A po tygodniu odżył zupełnie. Już nie pamiętał biedy i troski, ani prozy życia — pływał znowu w swych ideałach, marzeniach, snuł cudne baśnie i zaczął szkicować projekty do obrazów.
Michał, wróciwszy raz popołudniu z pola, zastał go nad dużym kartonem, tak zajętego, że nawet się nie obejrzał.
— Co to będzie? — spytał, patrząc na szkic.
— To będzie pierwszy obraz z cyklu „Natura“. Bór, spokój i trójka żerujących, beztrwożnych łań.
— Aha! — zrozumiał Michaś. — Ale jeśli lubisz malować zwierzęta, to powinieneś zobaczyć stadninę Łużyckiego, jak się pasie na swobodzie. Ja się temu napatrzeć nie mogę, choć widzę sto razy. Istne Mohortowe wspomnienie.
— A daleko to?
— Nie — ze trzy wiorsty stąd. Chcesz — każę konie posiodłać i pojedziemy.
— To chodźmy lepiej pieszo.
Pieszo było bliżej, przez kładki na granicznej rzece, którą zdaleka można było odgadnąć po gęstwinie łóz, chmielów i olch przybrzeżnych.