Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nieco podrosła, pan Kazimierz nauczył ją konnej jazdy i brał ze sobą na łąki do koni, na polowanie do lasu — byli zawsze nierozłączni. Wtedy kiedyś, gdy oglądali pasące się konie, podjechał do nich chłopak kilkunastoletni w gimnazjalnej bluzie na chudym, brzydkim podjezdku. Zbliżył się do Łużyckiego, zeskoczył z konia i w rękę go pocałował.
— A, jak się masz? Cóż — promocję masz?
— Mam, proszę pana. Onegdaj przyjechałem na wakacje.
— No, kiedy promocję masz, to swego podjezdka w stado puść, niech się odpasie, a sobie wybierz wzamian którego z tych koni.
Chłopiec poczerwieniał, spojrzał na konie, ale się nie ruszył.
— Dziękuję panu — odparł. — Jak będę miał pieniądze, to kupię sobie lepszego konia, a tymczasem ten mi dobry, a prezentów przyjmować honor mi zabrania.
Łużycki popatrzał na niego i uśmiechnął się.
— Honor — bardzo chwalebne! Przepraszam, żem pana dobrodzieja uraził. A czy honor pozwoli panu przyjąć w Ługach podwieczorek?
— Mama mnie posłała prosić pana na jutro do nas, bo ma być urzędnik, z opieki — i nie potrafi się rozmówić, a ja nie jestem jeszcze dostatecznie z interesami obeznany i nie mogę jej wyręczyć.
Powaga, z jaką to mówił, ubawiła Łużyckiego.