Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To Trzmiel czytał — to nie ja!
Roześmieli się wszyscy.
— Bardzo rezolutne i roztropne dziecko. Będzie pan z niej miał rozrywkę i pociechę! — rzekła Brzezicka.
— I będzie bardzo ładna! — dodała kuzynka.
Florjanowa triumfowała, ale Łużycki się zasępił.
— Tego jej wmawiać nie będę! — mruknął.
Gdy panie odeszły, dał folgę swemu oburzeniu i wpadł z gniewem na Florjanową.
— Pocoś ją prezentowała tym kwokom? To jeszcze szczęście, że za mała, by te głupstwa pojąć. Ładnieby one ją wykierowały. Prawią o niewinności, a odrazu wmawiają, że piękna. Potrzebne i logiczne dopiero! Zapowiadam, żeby mi ich więcej nie wpuszczać przez bramę; nie potrzebuję ich zachwytów ani morałów. Niech sobie chowają i wykoszlawiają swego Michasia, a od naszej małej — zasię. Niech rośnie dziko, ale zdrowo. Nie będzie kurą, ani indyczką, jak one.
Florjanowa nie zrozumiała, w czem zawiniły te panie, ale że pan Kazimierz rzadko się tak unosił, — wyrezonowała, że musiały czemś ciężko dziecko obrazić, i zastosowała się do rozkazu.
Odtąd Brzezicka zastawała u bramy samą szafarkę, która na pytanie o dziedzica odpowiadała, że wyjechał to do stadniny, to do lasu, i dziecko ze sobą zabrał.
Po paru bezowocnych próbach — wizyty ustały i Tola nie poznała Michasia, aż w lat siedem, gdy zaczęła z opiekunem wyjeżdżać poza mury. Bo ledwie