Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/29

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Roześmiał się, szeroko roztwierając usta, i rzekł łamaną rusczyzną, w której połowa była niemiecczyzny i łotewskiej mowy.
— Maleńka pani dojechała zdrowo, dzięki Bogu. O, bardzo to daleko, — ledwiem trafił. Oto są papiery, które mi pan kapitan zostawił — trochę zamokły. Nie wiedzieć, co było od deszczu zakrywać — torbę, czy dziecko. Już czwarty dzień jestem w drodze.
— A brat mój kiedy umarł? Dlaczego mnie nie wezwano? Nagły zgon?
— Dobrą śmierć miał, lekką. Przeziębił się na rewizji w porcie, bo oto z Petersburga był kontroler, i galowy mundur pan kapitan włożył. Zaraz też na trzeci dzień doktór powiedział, że będzie z nim źle. Wtedy mnie to zawołał, kazał sprowadzić pana sędziego Bruna, z którym był w przyjaźni — i tak przy nim do mnie powiada: „Ty, Hans, jak tylko umrę, zabierzesz tę ceratową torbę z mego biurka, sto rubli, co tu leżą, upakujesz ciepło dziecko, i odwieziesz je do mego brata; masz tu wypisaną marszrutę. Jak to spełnisz, proś mego brata, by ci dał świadectwo, żeś dziecko zdrowo i cało mu wręczył, a z tem świadectwem zgłosisz się do sędziego Bruna, który ci za to odda całe umeblowanie mieszkania, jakoteż moje ubrania i bieliznę. Mam nadzieję, Hans, że mi nie odmówisz tej ostatniej usługi?“
— Spełnię akuratnie, panie, pan sędzia świadkiem, — ja mu odpowiadam.