Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nóg jej zamiatać, służyć, dogadzać, przeprosiłem! A ona — głaz — jakbym się modlił do tego płótna. Co się stało?
— Co? rzecz bardzo prosta. Zabiłeś miłość!...
— To niemożliwe. I moja była umarła, a ożyła! Ona mnie tak szalenie kochała — wbrew wszystkiemu i wszystkim. Chyba kocha innego! Żebym wiedział!
— Dajże jej pokój! Kobieta tak znękana i zraniona, że jak od zmory broni się od miłości. Niech odpocznie i odżyje!
— Tak, a potem pokocha innego.
— Wątpię. Zresztą to twoja rzecz pilnować.
— Ale jak? Myślałem, że ją wzruszę ofiarą. Powiadam: jedź do stryja. Pojaśniały jej oczy, ale spytała tylko: a dziecko? Weź dziecko ze sobą — mówię, — i czekam, że mi się na szyję rzuci. A ona pokraśniała nieco i powiedziała: To możemy jutro jechać, stryj czeka! — Nie wart jestem nawet podziękowania? — pytam. — Milczy. — Szkoda, żem na prośbę nie czekał — dodaję. — Nie prosiłabym! — odpowiada. I dobrego słowa nie posłyszę? — Milczy! Mówię ci — głaz, drewno.
— Żeś się nie uniósł!
— Nie — miałem ochotę wyć i płakać! Ot, naco mi przyszło! I tak pojechała. Odprowadziłem na kolej — obiecała mi donosić o dziecku. I wiesz, gdy nie było trzy dni listu, chodziłem do tej wściekłej Zarębianki. Co ja nieszczęsny teraz zrobię. Chyba za nią pojadę — bo miejsca sobie znaleźć nie mogę.