Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Ucałował Tolę i wyszedł. Stankar za nim zaryglował drzwi od kuchni.
— A teraz my się rozmówimy! — rzekł, wracając i stając nad żoną.
Zrozumiała, że ją czeka coś okropnego, ale wobec niebezpieczeństwa lęk ją odleciał. Wyprostowała się i spojrzała mu prosto w oczy.
— Rozmówić się — nie — odparła — możesz mówić, ja nie odpowiem. Tylko mnie nie rusz, bo będzie — śmierć!
— Co! Przyniósł ci na mnie sztylet czy rewolwer?
— Na ciebie — nie — broni żadnej nie mam, ale jeśli rękę podniesiesz — na bruk się rzucę! Mam dosyć takiego życia, a dziecku może lepiej będzie, gdy mnie nie stanie. Wolę nie żyć, niż oszaleć! Idź stąd.
— Ty kto jesteś, żebyś do mnie tak śmiała mówić? Grozisz mi ty! Ja ci zaraz pokażę, co sobie robię z twoich gróźb! Ja ciebie!...
Porwał ją za ramię brutalnie, ale w tej chwili jakaś ręka odciągnęła go. Obejrzał się wściekły, Tola odskoczyła w kąt.
Przed szaleńcem stał jego starszy kolega i przyjaciel, profesor Józef i rzekł groźnie:
— Chcesz bić kobietę? Pijany chyba jesteś i to ciebie nie tłumaczy. Wyjdź stąd!
Wziął go za ramię i wyprowadził osłupiałego. Znaleźli się w pracowni. Stankar rzucił się na kanapę i dyszał.