Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Czy pan długo tę nieszęsną kobietę dręczyć będzie?
— Alboż ja ją dręczę. Zostawiłem zupełną swobodę czynu i woli, nie poszukuję, nie zmuszam do powrotu. Ma, czego chciała.
— Poco te drwiny? Pan wie, że jej potrzeba paszportu? Niech go pan jej wyśle.
— Aha, przecie mąż potrzebny czasami.
— Nie potrzebny — ale głupim prawom trzeba ulegać. Ona się panu nie narzuca, ani prosi o opiekę. Daje sobie sama rady, ma pracę, o łaskę nie żebrze, ale ten paszport — to godzi się jej dać, żeby spokój miała. To pana obowiązek.
— Teraz ja za panią powtórzę: Poco te drwiny? Jakiż ja mam obowiązek ułatwiać jej życie, zaco, dlaczego? Obowiązki ona sama zerwała, gdy uciekła jak awanturnica — nie chce mi być żoną, porzuciła dom, zrobiła skandal, podeptała ludzkie i boskie prawa — niech znosi wszystkie następstwa skandalu.
— Komu to pan opowiada! — wybuchnęła Zarębianka. — Kto porzucił, kto zostawił ją w nędzy i poniewierce? To panu wolno zrywać i deptać prawa, a jej się bronić nie można? Pan sam powiedział, że z nią żyć nie chce, że rodzina i dom pęta panu duszę, że ona głupia i nieznośna, a dziecko gorzej djabła. Nie było tak? Nie?
— Wcale nie. Wyjechałem, bom tu się wybić nie mógł. Przysłałem dla dziecka pieniądze, odesłała