Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Gdy pani tylko otrzyma wieść, gdzie jest, proszę nas uwiadomić.
— Dziękuję panu hrabiemu. Nie omieszkam, szczera katoliczka jestem, ale nie boję się grzechu przed takim mężem ją bronić i ostatni grosz gotowam poświęcić, byle on jej nie znalazł. Hultaj jeden — on mnie, mnie, Zarębiance, śmiał mówić, że ja ją na złą drogę wprowadziłam!
Znowu ją oburzenie ogarniało, więc hrabia wstał i pożegnał, ale w progu stanął:
— Może udała się pod opiekę pana Brzezickiego, który tu był zimą — mój nadleśny.
— O co to — to nie! Pod żadną opiekę się nie uda. Jeśli sama sobie rady nie da — do mnie jednej się zgłosi. Zresztą do nikogo. To harda dusza!
— Czekamy tedy od pani wieści.
Hrabina zrazu była oburzona na postępek tak awanturniczy.
— Tego się po niej nie spodziewałam. To grzeszny opór władzy boskiej i ludzkiej. On ma prawo nad nią. Powinna być uległa — mruczała.
Nazajutrz jednak ustąpiła nieco z ostrości sądu.
— Biedna kobieta! Co się z nią dzieje? Tak sama z dzieckiem, gdzie się tuła? Jednakże musiał on być bardzo przykry, kiedy się na coś podobnego zdecydowała. Okropne położenie!
Trzeciego dnia posłała sama po Zarębiankę, kazała sobie opowiedzieć całą historję i rzekła: