Strona:Maria Rodziewiczówna - Nieoswojone Ptaki.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dołożyć, żeby on jej nie znalazł. Ale ona bardzo słusznie zauważyła, że onby ją tam najpierw szukał i stryja opiekuna łaski prosić nie chce, bo ją wydziedziczył za to małżeństwo. Miał rację, miał! Otóż uciekła bez celu, jak szalona, nie było czasu się zastanowić, coś obmyśleć. Spodziewam się wieści! Ach, żeby miała jakie papiery.
— Mąż chciał ją zabrać?
— Tak, do Paryża, żeby mu służyła za model. Wcale tej funkcji nie ukrywał — owszem, znajdował, że na to jedno zdać się tylko może. Że z dzieckiem miałby kłopot — chciał, by je zostawiła „na garnuszek“. Obiecywał kiedyś zabrać.
Hrabia się pogardliwie uśmiechnął.
— Gdzież on jest teraz?
— Ano, zrobił mi skandal, obiecał się odpłacić i poszedł z tem, że mu policja pomoże ją odszukać. Co chwila spodziewam się awantury, krwi, śmierci, bo to nie taka kobieta, żeby ją zmusić można było. Tylko dziecko! To jest słaba strona.
— A miała przynajmniej dość pieniędzy?
— A cóż — dałam jej, ile mogłam. Miała sto pięćdziesiąt rubli.
— Babka przystała tu jakąś kwotę. Ogromnie jest zmartwiona stratą swej towarzyszki i bardzo radzi będziemy dopomóc jej.
— Mniejsza o pieniądze! Rada — to legitymacja.