Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nic, jeśli oprócz ludzi lubi pani jeszcze jednego człowieka.
— Tak! A jeśli nie, to co?
— Jeśli lubi pani masę tylko, to jest pani istotą bez miejsca, nigdzie niewartą wzmianki i uwagi!
— Fe, szkaradnik z pana! To wasze zdanie, panów stworzenia. Jakby jednego z was warto było kochać! Nigdy! Zaco? Śmiać się ze wszystkimi pokolei, witać się bez niepokoju, żegnać bez żalu...
— Śmiać się? A płakać?
— Kto widział płakać? Poco? Życie takie wesołe...
— Ale długie i na całe śmiechu nie starczy.
— Co za puszczyk z pana! Lepiej pan gra, niż rozmawia. Wie pan, nie mogłam zasnąć dzisiaj.
— I ja także. Miałem widzenie.
— Anioła? Szatana?
— Nie wiem.
— Et, bredzi pan! Proszę zaśpiewać cokolwiek; nikogo prawie niema.
Józef się obejrzał. Sinawy mrok ogarniał ziemię. Kilku zaledwie pojedynczych łyżwiarzy pozostało w dali. W bramie, którą rzeka wydarła sobie w górach, złociły się resztki zachodu, lasy po wzgórzach wyglądały jak kwieciem białym okryte, wielka cisza zaległa ustronie.

Ich weiss nicht, was soll es bedeuten,
Dass ich so traurig bin!
Ein Märchen aus uralten Zeiten
Das kommt mir nicht ans dem Sinn.