Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dziękuję pani — rzekł Józef, biorąc rękę Pepi i podnosząc do ust.
Nie odpowiedziała nic, zamknęła fortepian i wyszła. On po chwili rozmowy z gospodynią, rozstrojony, nieprzytomny, udał się na spoczynek.
Całą noc oka nie zmrużył. Serce mu biło młotem, rozpierało piersi.
— Te usta raz jeden pocałować... i umrzeć! — szeptał.
Nazajutrz wychodząc z uniwersytetu, kupił sobie łyżwy i poszedł na lód.
Dzień już się skończył. Mróz był bardzo mały. Z drzew za lada podmuchem zlatywał szron i pełne było powietrze tego srebrnego pyłu i złotego blasku zachodu.
Łyżwiarzy było niewielu. Rozpierzchnięci po szklącej tafli, wyglądali jak ptaki, nisko nad ziemią lecące; cały ten zalew rzeczny otaczały kuliste wierzby, tworząc naturalne skrytki i altany.
W miejscu tem Józef latem siadywał z wędką — cicho wtedy było i cienisto, teraz je ludzie napełnili gwarem i śmiechem.
Odszukał swój posterunek rybacki, cypel nieco wzniesiony, rzucił tam książki, przytwierdził łyżwy i pomknął chyżo.
Zdaleka dostrzegł Pepi. Z rękami w kieszonkach kusej kurtki łyżwowała sama, ucząc się ósemek i figlów