Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i nie miałem sumienia narażać cioci na koszt mojej nauki, kiedy mogę już być użytecznym. Naprawdę!
Uśmiechnął się i dalej nucił.
— Brednie! Masz atestat? Pokaż!
— Atestat? Zapomniałem się upomnieć. Zresztą, naco mi to? Dyrektor chciał mi dać córkę nawet, nie ten głupi świstek papieru. Dziewczyna trochę piegowata, ale będzie miała sto tysięcy. Może ciocia chce ją zobaczyć?...
Zaczął szperać w pugilaresie, zapchanym szczelnie bilecikami, suchem kwieciem i różnemi tego rodzaju dokumentami.
Jedyny banknot, zmięty, reprezentował fundusz materjalny.
— Et, gdzieś się zarzuciła! — rzekł wreszcie.
— Błazen jesteś! — wybuchnęła pani Joanna. — Pewnie grałeś w karty, bałamuciłeś panny i zbijałeś bąki! Może jeszcze długi masz?
— Ano, ciocia złota, jakby ze mną bomblowała, tak zgadła! — zaśmiał się Piotruś, uszczęśliwiony i rad z siebie, mrugając do starej impertynencko.
— Milcz, bo wyjdę z cierpliwości! Jak śmiałeś tu przyjechać bez mego zezwolenia?
— Ale właśnie ja przyjechałem po zezwolenie cioci. Ja nigdy nic nie czynię bez zasiągnięcia jej rady. Oho, ja wiem, co cioci rozum jest wart! Więc najpierwej