Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— W klęczniku, w skarbonce! — wyszeptał. — I jeszcze gdzieindziej! — dodał, jakby usypiając.
Pani Joanna nagle straciła mowę.
Wytrzeszczyła oczy, otworzyła usta i zapomniała, z czem i poco przyszła.
Obróciła się i majestatycznie opuściła pokój.
Była jak ogłuszona. Stanęła na środku jadalni; nie wiedziała, co się stało, ani co ma robić dalej. Spodziewała się raczej skończenia świata, niż tego!
Nagle młody, swawolny śmiech ocucił ją. To Piotruś już się zapoznał z sierotą i pomagał jej przestawiać doniczki w oknie. Śmiech był rzeczą tak nadzwyczajną we młynie, że pani Joanna natychmiast odzyskała władzę nad zmysłami i przypomniała sobie drugą dzisiejszą klęskę.
— Piotruś! — zawołała ostro.
Chłopak przestał żartować z dziewczynką i ruszył na wezwanie, bez pośpiechu, nucąc przez zęby. Wyglądało to prawie na gwizdanie.
— Pocoś tutaj przybył?
Chłopak stanął przed nią z rękami w kieszeniach kusej kurtki i nie odpowiedział, aż strofy dokończył.
— Poco? Ano, to do cioci decyzji — odparł wreszcie.
— Jakto? Ja pytam: skąd się wziąłeś? Wypędzili ciebie stamtąd?
— Eh! Bardzo byłem lubiany. Płacz był, gdym odjeżdżał... Ale cóż! Nauczyłem się wszystkiego, no