Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

widząc go, tracę ochotę do walki z nimi! Zbyt są nikczemni! Uf, gorąco! Zdjąłbym surdut, ale są damy. Chłopcze, jeszcze pół butelki!
Maric oprzytomniał na chwilę.
— Za dużo! Za dużo! — protestował.
— Nie bój się! To ja płacę. Wczoraj zarobiłem tysiąc na sprzedaży placu.
— Tysiąc! W jeden dzień! — jęknął Maric.
— A cóż! Tak się robi fundusz. Wycofałem się z zarządu miejskiego z kamienicą i dwudziestu tysiącami. Teraz mam trzy domy i pięćdziesiąt tysięcy. Żebyś rozum miał, wszedłbyś ze mną do spółki.
— Aha, właśnie baba zechce! Jabym trochę zaryzykował, ale ona...
— Bo jej nie zaczepiaj. Daj swoje. Byłbyś ostatnim cymbałem, żebyś czego nie zebrał.
Maric w milczeniu się uśmiechnął.
— Mam go, mam zdrajcę! — triumfowała pani Joanna.
Maltas wypił lampkę.
— Tobie trudno tem się zająć — mówił. — Na to trzeba czasu. Ja cały dzień wypytuję, szukam, szperam. Wszystko dobre. Drzewo, plac, dom, statek, dorożki! Byle mieć węch i nie stracić okazji. Bajeczne to daje procenty.
— A ile? — ciekawie badał Maric.
— Trzydzieści pewnych. Czasami pięćdziesiąt.