Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Za ich plecami usadowiła się Maricowa; kazała podać jedną lampkę najtańszego miodu i słuchała, zasłoniwszy się gazetą.
— No cóż? Jakże ci idzie nowa funkcja? Jesteś podobno magazynierem? — spytał Maltas.
— Et, wielka tam parada! Taka nędza ten cały młyn! — nabierając rezonu, lekceważąco odparł Maric. — Jako technik z politowaniem patrzę na tę budę. Moje to dzieło wprawdzie, ale czy można było zrobić co lepszego z babskim uporem?
— Zmarnowałeś się, Janie; każdy to wie. Pamiętasz stare dzieje? Trzeba ci było ożenić się z moją siostrą. Kochaliście się! Co? Ot, jej zdrowie! Odziedziczyłem po niej już wprawdzie, ale i na tamtym świecie rada będzie, że ją przy winie wspominamy.
Butelka była na ukończeniu. Oczy Marica robiły się słodkie i czułe, nos Maltasa nabierał rubinowych blasków.
Pochylili się ku sobie, zniżając głos.
— Nie udało się jedno stadło między nami, możemy skojarzyć drugie. Wiesz, zagiąłem sobie parol na waszego Józefa.
— Ten gałgan, co ci zrobił taki despekt! Nie pozwolę! — gorąco Maric zaprzeczył.
— To nie on, jak się okazało, ale paniczyk, ten ślepy kretyn, Iwo. Rozkoszny okaz arystokracji! Wiesz,