Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Śmiał się złośliwie, rad, że jej podobnem odpłacił i ona nie wie! Ho, ho! Nie dowie się.
Mylił się stary. Pani Joanna dawno go miała w podejrzeniu — nie żeby zbierał i chował, ale że potajemnie przed nią tracił.
Podczas wycieczek do miasta szpiegowała jego kroki, badała kupców w magazynach spożywczych i służbę w restauracji: w jej wyobrażeniu był to obżartuch i łakomiec.
Od czasu deficytów w magazynie czujność jej wzrosła — i pewnej niedzieli, wyprawiwszy go do kościoła, udała się też do miasta, otuliwszy się szalem aż po oczy, obojętna w swym zapale na listopadową słotę.
Sierota została w domu. Dała jej ciotka książkę do nabożeństwa, kazawszy nie wychodzić z pokoju.
Wskutek tego dziewczyna przyniosła sobie lusterko i stroiła w niem różne miny, za lada szmerem nakrywając je modlitewnikiem. Maricowa tymczasem czatowała pod kościołem i, dopatrzywszy męża, ruszyła za nim zdaleka. Stary na rogu czytał afisze uważnie, jakby się do teatru wybierał... Oburzyło ją to.
Potem, przeszedłszy trzy razy mimo składu tytuniu, wstąpił i wyszedł z cygarem w ustach.
— A co! A co! — triumfowała w duchu.
Stamtąd Marie udał się do powroźnika, u którego miał obstalunek, i załatwił jeszcze parę poleceń żony.