Strona:Maria Rodziewiczówna - Na fali.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Już nigdzie więcej niema pieniędzy!
Rozejrzał się wkoło — wzrok jego padł na rzeźbiony, piękny klęcznik, pamiątkę po matce Józefa. Pani Joanna odmawiała na nim codzień koronkę do Przemienienia Pańskiego, stękając z głębi duszy.
Szufladka w nim była. Maric spróbował otworzyć — na klucz była zamknięta.
Cierpliwie przebrał kluczyki, zanim natrafił na właściwy.
Nagle rzucił się naprzód, twarz tam zagłębił — stłumiony okrzyk wydarł mu się z gardła:
— A, kłamca! Zdradza mnie! Ukrywa się! Wiarołomna!
I oto z szufladki dobył na światło skarbonkę groszową, glinianą, zupełnie nową. Potrząsnął — fala krwi nabiegła w jego wpadłe policzki.
— Żółte! — wyszeptał z pieszczotą w głosie.
Ostrożnie napowrót odstawił, przełknąwszy raz po raz przybywającą ślinę. Odurzony był.
— Nikomu wierzyć nie można! — zamruczał. — Niema sakramentu! Ona ma przede mną tajemnicę! To koniec świata!
Szufladę zamknął, klucze znowu do pantofla wsunął, i stojąc u okna, skąd młyn widział, rozmyślał.
— Ile ona ich ma? Gdzie reszta? Czy więcej, niż u niego? He, he, he! I on też. Hm, tego... tamtego! He, he, he!